środa, 21 września 2016

"Mity Greków i Rzymian" Wanda Markowska

"Mity Greków i Rzymian" W. Markowska, wyd. ISKRY, 2002
Bez nich nie byłoby Herkulesa Poirot, bohaterowie Virginii Woolf nie odbyliby wielu spośród swoich podróży, a języki nowożytne byłyby uboższe. Nikt nie miałby pięty Achillesowej, nikogo nie trafiałyby strzały Amora, a stajnie Augiasza byłyby pospolitymi nieporządkami. Mity starożytnych Greków tak zawładnęły światem, iż dziś nie sposób być uznanym za człowieka naprawdę wykształconego, nie posiadając choćby powierzchownej o nich wiedzy. Niezliczone opracowania autorów niemal wszystkich nacji potwierdzają ich niezwykłą popularność i ponadczasowość. W Polsce najbardziej znane jest opracowanie Jana Parandowskiego. Drugie, nieustępujące mu bynajmniej pod wieloma względami, to dzieło autorstwa Wandy Markowskiej.
 
"Mity Greków i Rzymian" Wandy Markowskiej to całkiem okazały tom zawierający rozległą wiedzę z zakresu wierzeń starożytnych Grecji i Rzymu. Część poświęcona mitologii greckiej jest świetna. Barwna, przesycona anegdotami, alternatywnymi wersjami mitów zręcznie wplecionymi w nurt opowieści. Ogrom informacji zawartych na kartach książki zadowoli chyba każdego zainteresowanego czytelnika. Forma natomiast dostarcza bardzo przyjemnych doznań literackich. Autorka snuje swoją opowieść jak wieszczka, rozsmakowując się w archaicznym języku rodem z przypowieści. Nadaje on historiom niezwykły klimat, wprowadza w sposób niemal namacalny w świat mściwych bogów i zazdrosnych bogiń. Hefajstos odtrącony w niemowlęctwie wzbudza autentyczne współczucie. Piana, z której wynurza się Afrodyta jest pianą, w której zanurzałeś się ostatniego lata, wyczuwalną nieledwie na skórze. To jak opowieść o rzeczywistych wydarzeniach sprzed lat, przez przypadek tylko mitycznych i nierealnych. W tę zabawę konwencją wchodzi się z przyjemnością.

Druga część książki, poświęcona wierzeniom starożytnych Rzymian, jest nieco mniej zajmująca od części pierwszej. Tu autorka odeszła od swojej mistycznej roli i zaczęła wracać do realnego świata, do roli badaczki minionych kultur. Opowieść o rzymskich wierzeniach rozpoczyna od czasów sprzed wpływów greckich. To świat odmienny od pełnych emocji helleńskich mitów. Na tyle niepokojący i niepojęty, że trudno się dziwić łatwości, z jaką Rzymianie absorbowali wierzenia innych kultur.

Niemal całą część dotycząca wierzeń Rzymian stanowi rozprawa naukowa. Podzielona na mniejsze punkty poświęcone poszczególnym bogom, a traktujące w dużej mierze o sposobach, w jaki dawni rzymscy bogowie łączyli się z bóstwami innych kultur. Mitów jest tu zaledwie kilka i są pisane nieco inaczej niż grckie. To język również nieco archaiczny, ale w innym klimacie, zapewne wynikającym z różnic kulturowych, które chciała podkreślić autorka. Bliżej baśni niż mitu. Wciąż jednak nie można mu nic zarzucić, to język piękny i przyjemny w odbiorze.

Interpretacja mitów w wykonaniu Wandy Markowskiej to dzieło warte polecenia. Lubię się jednak przyczepić do szczegółu. Jestem wielką zwolenniczką tworzenia książek kongenialnych, o których piszą wydawcy, typografowie, drukarze. W takich tworach zarówno treść, język przekazu, jak i forma książki uzupełniają się wzajemnie. W niniejszej publikacji język dopełnia treść, jednak wizualna część książki odbiega w moim poczuciu od idei autorki. Wydawnictwo Iskry zadbało o estetykę i czytelność druku, zamieściło również liczne ryciny, wzbogacające treść. Gdy jednak dzieło jest prawie idealnie dopięte, można by zadośćuczynić idei kompletności dzieła i również fizycznie uchwycić ducha opowieści. Wysoko cenię wydawnictwo Iskry i czepiam się w dobrej wierze. To mój skromny kamyczek na kopiec ku czci idealnych wydań.


niedziela, 18 września 2016

"Kim jest Kim Dzong Un" Nicolas Levi, Edgar Czop

Korea Północna to jedno z najbardziej niezwykłych państw współczesnego świata. W powszechnej świadomości funkcjonuje jako szantażysta, który grozi światu bronią nuklearną, nieustannie rozbudowuje armię, terroryzuje obywateli  i skrupulatnie chroni swoje sprawy przed wzrokiem obcych. Każda możliwość zerknięcia za magiczną kurtynę, za kulisy propagandowych przedstawień Kimów, to podniecająca perspektywa zarówno dla wielbicieli ploteczek i skandali, jak i badaczy politycznych niuansów. Strzępki informacji docierające z tej niepokojącej krainy przywodzą na myśl wizje Orwella, Huxleya, czy Wellsa. A jak jest naprawdę? Kim jest zabawny grubasek dzierżący władzę nad życiem i śmiercią milionów Koreańczyków? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna i wymaga szerszego rozpoznania.

"Kim jest Kim Dzong Un?" N. Levi, E. Czop, wyd. Kwiaty Orientu, 2016
"Kim jest Kim Dzong Un?" wbrew tytułowi, to nie jest biografia jednego li tylko człowieka, a przekrojowa charakterystyka stosunków zachodzących między przedstawicielami elity rządzącej Koreą Północną. W przypadku tego kraju nie może być inaczej, gdyż człowiek jest tu nie tyle sobą samym ile sumą stanowisk i posiadanej władzy, a także ich stosunkiem do władzy posiadanej przez innych. Książka w prosty sposób wyjaśnia te zawiłości, tak trudne do wyobrażenia w naszej części świata. Jest dobrym przewodnikiem po trudnej rzeczywistości kraju Kimów.

Autorzy skrzętnie porządkują wiedzę układając ją w mniejsze, lekkostrawne paczki. W ten sposób, w krótkich punktach, przestawiają informacje o członkach rodziny Kimów i ludziach z ich otoczenia, analizują kwestkie dotyczące między innymi sukcesji i utrzymania władzy przez kolejnych Kimów. Tłumaczą też przemówienia i oficjalne informacje płynące z północnokoreańskiej stolicy. Czyta się je jak doniesienia z niedorzecznej krainy powstałej w umyśle pijanego kabareciarza. Rzeczywistość Korei Północnej to doprawdy arcyciekawy temat, a Nicolas Levi i Edgar Czop zgłębili ją w imponującym zakresie. Pod względem poznawczym to świetna lektura.

W tym miejscu chciałabym zakończyć recenzję, zostawić czytelników w zachwycie nad ogromem wiedzy, napisać: finito, ?koniec i bomba?. Jak Gombrowicza kocham. Ale nie mogę. Recenzent zobowiązany jest napisać prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. A ta prawda jest taka, że książka ma kilka zasadniczych defektów. Problemem jest niepewny, sztywny i "wymęczony" język. Całość sprawia wrażenie pracy magisterskiej, bardzo ciekawej ale niezbyt dokładnie przeredagowanej. Oczywiście nie jest to beletrystyka, w której można się wyżyć artystycznie, toteż nie chodzi o to, by mierzyć się z Proustem czy Conradem. Wystarczyłaby płynność tekstu i może odrobina charyzmy.

W tekście znajduje się również wiele potknięć i niekonsekwencji, na przykład na stronie 80 autorzy piszą, iż syn Jang Sung Thaeka "obecnie pracuje w Departamencie Organizacji i Przywództwa PPK", natomiast ze strony 83 dowiadujemy się, że został on stracony wraz z ojcem w 2013 roku, więc jako żywo pracować już raczej nie może. Najbardziej irytuje jednak wspominanie o jakimś wydarzeniu czy cesze któregoś z Kimów, by później nie rozwinąć interesującej czytelnika kwestii, pozostawiwszy go w domysłach - czy autorzy nie posiadają informacji na dany temat, czy też nie uznali ich za warte przytoczenia.

Emocjonujące informacje zamknięte w tej zmyślnej żółto-czarnej okładce to w dużej mierze nie są powszechnie znane fakty, toteż nie uważam czasu poświęconego lekturze za stracony. Książkę "Kim jest Kim Dzong Un?" mogę z czystym sumieniem polecić czytelnikom rządnym wiedzy, aczkolwiek bardziej bezkrytycznym w kwestii językowej. Jeśli kiedykolwiek autorzy podejmą się napisania tej książki na nowo, przeredagowania, rozwinięcia zadzierzgniętych ledwie kwestii i popracowania nad stylistyką, z pewnością pojawię się po nią w księgarni.


czwartek, 18 sierpnia 2016

"Lord Jim" Joseph Conrad

"Lord Jim" Joseph Conrad, wyd. MG, 2016
Recenzowanie dzieła, którego wielkość przed nami uznało już tak wielu bardziej uprawnionych do oceny, to duże wyzwanie. Korzystając jednak z prawa, jakie w swoich esejach dała zwykłemu czytelnikowi Virginia Woolf pozwalam sobie na zupełnie osobistą, całkowicie subiektywną i może nieco emocjonalną recenzję "Lorda Jima".

Jest to historia człowieka pochło-niętego od wczesnej młodości wizją własnego bohaterstwa. Z niecierpliwością oczekuje momentu, w którym będzie mógł wykazać się odwagą. W chwili próby okazuje się jednak, że prawda o Jimie nie jest taka prosta. Pod presją dopada go niemoc - jakaś nieokreślona blokada, bezwola, strach i chaotyczne myśli, które nie pozwalają mu działać zgodnie z własną wolą. W decydującym momencie swojego życia, właściwie wbrew sobie, ucieka wraz z pozostałymi członkami załogi z tonącego statku pełnego pielgrzymów. Po przybiciu do brzegu jako jedyny bierze odpowiedzialność za swój postępek, jednak to nie pomaga mu uspokoić sumienia, zachować dobrej reputacji, honoru. Od tej pory błąka się, uciekając od myśli o swojej hańbie, ratując resztkę poczucia własnej wartości. Robi wszystko, by trzymać się swojej pierwotnej wizji, chwyta się nadziei na jej urzeczywistnienie.

W powieści najciekawsza jest rozprawa Jima z samym sobą i ze światem, jego próba oswojenia wypadków na "Patnie". Mężczyzna poszukuje choć jednego człowieka, przed którym mógłby przedstawić swoją wersję wydarzeń. Uderza intensywność i rozpaczliwość, z jakimi próbuje wykazać znaczącą różnicę między swoim SKOKIEM, a UCIECZKĄ reszty załogi. Nazwa zdaje się mieć dla niego kluczowe znaczenie, jakby umniejszała jego winę i ustawiała sprawy w odpowiedniej, z jego punktu widzenia, perspektywie. Próba, na którą wystawił go los, odbiera jako niesprawiedliwość i wini resztę załogi pechowego rejsu za szansę ucieczki, nie widząc, że bez tej szansy nie byłoby próby. Jego kolejne decyzje, ucieczki i poszukiwania, to romantyczne spełnianie młodzieńczego marzenia, próba uchwycenia jakiejś wyższej prawdy, która zadałaby kłam brutalnej prawdzie o człowieku, choćby miała dotyczyć tylko jego jednego.

Czymkolwiek kierował się Conrad łącząc w swoim bohaterze walkę o prawo do wysłuchania jego wewnętrznej motywacji, prawo do własnej prawdy i pogardę pozbawiającą tych praw innych członków załogi "Patny", opisał historię tego człowieka w sposób imponujący. Dał czytelnikowi wgląd w różne punkty widzenia, jakby podsuwając nam zeznania świadków z różnych momentów życia Jima, przedstawił całą złożoność zmagań młodego Anglika, pozostawiając czytelnikowi wolność w ocenie jego postawy. Zanurzył w świecie etycznych rozważań, bezkompromisowej walki o własną godność, zmusił do przyjęcia jakiejś postawy, wydania osobistego wyroku.

"Lord Jim" to książka, do której się wraca, w którą za każdym razem wchodzi się głębiej. Podczas pierwszej lektury byłam całkowicie po stronie Jima, wierzyłam, że jest taki jak chciał o sobie myśleć. Dla mnie była to wówczas opowieść o człowieku innym niż reszta, o bohaterze, który czekał aż go ktoś rozpozna. Ostatnie czytanie przesunęło środek ciężkości w inną stronę. Widzę w Jimie zagubionego chłopca, idealistę, który chce wierzyć, że świat jest taki, jak w jego marzeniach, w szczególności że ON jest taki, jaki "powinien" być. Rzeczywistość pokazuje mu jednak, że wszyscy ludzie, pomimo różnic intelektualnych, duchowych i moralnych, w gruncie rzeczy podlegają podobnym prawom. Trudna lekcja, jednak autor był dla Jima łaskawy, osładzając i jemu i czytelnikom tę gorzką pigułkę. Pozwolił swojemu bohaterowi znaleźć koniec świata, na którym mógł jeszcze raz zmierzyć się ze sobą. Ta wykorzystana szansa to iskra nadziei, że być może to romantycy mają rację dążąc do niemożliwego.


wtorek, 10 czerwca 2014

"Schulz pod kluczem" Wiesław Budzyński


"Schulz pod kluczem" W. Budzyński, wyd. Świat Książki
„Nie jestem pesymistą, jestem smutny” pisał Fernando Pessoa w „Księdze niepokoju…” Czytając te słowa myślałam o Schulzu. Zupełnie podświadomie wychynął wówczas z mojej pamięci, bo właśnie takie rozmyślania przyniosła wcześniej jego proza. Ile jest Schulza w Schulzu? I ile w nim zwykłego smutku i melancholii, a ile twardego pesymizmu? Podczas lektury jego opowiadań — skupionych na szczególe, mistycznych, gęstych, pełnych osobistego niepokoju — utrwalił się we mnie obraz Schulza pesymisty, wnikliwego obserwatora świata w mikro- i makroobiektywie, żyjącego nieco „na zewnątrz” rzeczywistości, choć głęboko i neurotycznie ją przeżywającego. Z książki Wiesława Budzyńskiego wynika, że pomyliłam się w jednym punkcie — gdy płynność schulzowskiej prozy wzięłam za przejaw zewnętrznego gorsetu  hardości i stoicyzmu, kryjącego wewnątrz całą kruchość i niepokoje. Tymczasem na zewnątrz Schulz jawił się ludzkości drobnym, skulonym w sobie ptakiem, przemykającym pod murami — cichym, niepokojącym, rozpaczliwym. Wnikliwe obserwacje świata natomiast prowadził drobiazgowo i skrupulatnie — ale z ukrycia. Takiego Schulza wyłuskał Budzyński ze wspomnień znajomych drohobyckiego nauczyciela rysunku, z listów i informacji czerpanych bogato od Jerzego Ficowskiego.

To właśnie Jerzy Ficowski jest wielkim bohaterem drugiego planu tej opowieści — przewija się przez kolejne rozdziały jako niezłomny badacz i poszukiwacz wszelkich przejawów schulzowskiego istnienia. Bo okazuje się, że o Brunonie Schulzu zapomnieć jest łatwo. Na tyle łatwo, że nawet mityczny już Drohobycz nie pamięta, nie czyta, nie chce przyznawać się do swojego wieszcza. Gdyby nie Ficowski, wygrzebujący Schulza z zakamarków szuflad, piwnic, pamięci ludzkiej, niewiele śladów by po pisarzu zostało.

Twórczość drohobyckiego nauczyciela to nie tylko literatura, ale również rysunki. Tych jest w książce pokaźna reprezentacja. Autoportrety, portrety uczniów, znajomych, kobiet, to mała galeria, którą Budzyński wspiera opowieściami o relacjach Schulza z bohaterami tejże. A związki pisarza z ludźmi bywały dość nietypowe. Autor skrupulatnie zbadał ten temat. Przez większość Brunon uważany był za obłąkanego, śmiesznego czy niepokojącego. Poznawali się na nim nieliczni. Były przecież i kobiety. Właściwie głównie kobiety. Nie tylko matka i siostra, ale też przyjaciółki i ta jedyna oficjalna narzeczona — Jadwiga Szaniawska. Piękna, władcza, wyniosła — takie właśnie kobiety z masochistycznym uwielbieniem wybierał Schulz. W swoim całym wycofaniu i brakach powierzchowności, potrafił wzbudzić niemałe zainteresowanie płci przeciwnej. Była przecież Zofia Nałkowska, były korespondencyjne przyjaciółki — bo i listy pisał Brunon podobno piękne. Budzyński odkrywa wielorakie relacje pisarza z kobietami, czym — mnie przynajmniej — ogromnie zaskakuje.

W świetle niniejszej książki bogaty świat Schulza zadziwia jeszcze bardziej. To niezwykłe, że jego twórca zamykał się w murach jednego miasta, fobicznie się go trzymał. Nieliczne podróże naprężały wrażliwą smycz, na której w jakiś mistyczny sposób trzymał go Drohobycz. Trudno byłoby mu opuścić miasto na stałe, jeśli to w ogóle możliwe.

Autor „Schulza pod kluczem” te wszystkie wnioski i pytania wysnuwa na podstawie poszlak. Pyta, czy pisarz zdecydował się na ucieczkę obmyśloną przez Zofię Nałkowską. Wskazuje na fakty potwierdzające taką hipotezę, nie daje jednak pewności. Budzyński zdaje się mówić, iż o Schulzu trudno w wielu kwestiach stwierdzić coś „na pewno”. Niemniej z uzbieranych okruchów zbudował wiarygodny obraz zagubionego artysty. Reszty dopełniły niesamowite rysunki Brunona, bardzo wymowne — autoportret we fragmentach.

Książkę polecam właściwie każdemu. Napisana jest pięknym i żywym językiem, zatem nie przytłacza faktograficzną lawiną. Przybliża natomiast w ciekawy — czasem anegdotyczny — sposób dziwnego, nieprawdopodobnego człowieka-krasnoluda, człowieka-olbrzyma — pisarza uważnie obserwującego świat przez ciemnoszare okulary. Do końca nie rozstrzyga jednak, czy te okulary barwił smutek, czy pesymizm. Niczego właściwie nie rozstrzyga — i tak chyba z Schulzem powinno być.